Ks. dr Jan Kaczkowski urodził się 19 lipca 1977 roku w Gdyni. W 2002 roku otrzymałświęcenia kapłańskie i tytuł magistra. Szczególnie bliska jest mu służba chorym. Pracował jako kapelanem szpitala w Pucku, a także w puckim Domu Pomocy Społecznej. W 2007 roku obronił doktorat: „Godność człowieka umierającego a pomoc osobie w stanie terminalnym”, zaś rok później ukończył studia podyplomowe z bioetyki. Pracował również jako wykładowca uniwersytecki i katecheta w szkole. Praca z młodzieżą to jego wielka pasja, z dumą opowiada o swoich wychowankach i ich sukcesach w wychodzeniu na prostą. Jest współzałożycielem Zespołu Szkół im. Macieja Płażyńskiego w Pucku.
O ks. Janie Kaczkowskim
Wiemy, że ks. Jan Kaczkowski lubi prowokować, uwielbia łamać konwencje. Można by więc ułożyć tę laudację z samych jego błyskotliwych powiedzonek, czasem okraszonych słowami mało parlamentarnymi, a jeszcze mniej kościelnymi. Ale ja chciałbym o nim powiedzieć inaczej – zupełnie poważnie. On sam – też całkowicie poważnie – mówi o sobie, że jest onkocelebrytą. Świadomie wykorzystuje bowiem fakt zainteresowania innych ludzi niezwykłą historią księdza-dyrektora hospicjum, który sam zachorował na nieuleczalną chorobę, do publicznego prezentowania – gdzie tylko się da – swojej opowieści.
Jest to opowieść o nim samym, ale przede wszystkim o życiu i śmierci, o dobru i złu, o Bogu i człowieku. Ks. Jan ma niezwykły dar prostego, przejmującego mówienia o sprawach ostatecznych. Umie mówić w taki sposób, że nawet Tomasz Lis w telewizyjnym studiu bardzo uważnie słucha i komentuje: „To niesamowite, co Ksiądz mówi”. Niepowtarzalny jest jego unikalny, lekki i przejmujący styl, w jakim dotyka spraw najważniejszych: sensu choroby, życia, śmierci – także swojej choroby, swojego życia, swojej śmierci. Jest jednak dużo więcej niż onkocelebrytą. Jest wspaniałym, mądrym człowiekiem; głęboko wierzącym chrześcijaninem; gorliwym i oddanym ludziom kapłanem.
Poznałem ks. Jana w maju 2011 r. Potrzebowaliśmy wtedy księdza od hospicjum do organizowanej przez Laboratorium „Więzi” dyskusji. Wszyscy znajomi nie mogli wziąć udziału, trafiłem więc do nieznajomego... Od razu wydał mi się dobrym materiałem na świętego. Bo to człowiek wyraźnie mierzący się z ograniczeniami swego organizmu –kulejący, niedowidzący, lekko sepleniący – a zarazem równie wyraźnie mający do powiedzenia w rewelacyjnie świeży sposób coś bardzo istotnego.
Gdy w „Więzi” wczesną jesienią 2012 r. dowiedzieliśmy się o glejaku, który stał się jego kolejnym ograniczeniem, postanowiliśmy, że chcemy zrobić z nim wywiad-rzekę. Nie był jeszcze wtedy onkocelebrytą. I nawet nie dało się przewidzieć, że nim będzie. Wtedy chcieliśmy po prostu zostawić na papierze ślad tego wyjątkowego życiorysu, ślad jego doświadczenia i jego myślenia.
Skromna książeczka Katarzyny Jabłońskiej i ks. Jana Kaczkowskiego "Szału nie ma, jest rak” nieoczekiwanie stała się naszym bestsellerem (w ciągu roku zostało sprzedane kilkanaście tysięcy egzemplarzy). Okazało się, że świadectwo i doświadczenie ks. Kaczkowskiego jest bardzo potrzebne innym ludziom. Także innym mediom.
Jak znam ks. Jana, to pewnie zaraz powie, że to jeszcze nie jego pogrzeb, żeby mówić o nim wyłącznie dobrze. Ale ja nie potrafię myśleć i mówić o nim inaczej niż dobrze i z wdzięcznością.
To wdzięczność za jego mądrość. Za to, co mówi o człowieku, Bogu, Kościele, świecie. Za to, że nie boi się mówić o swoich słabościach, że uchyla rąbka swojej intymności (nie naruszając granic tajemnicy), a przez to daje innym szansę radzenia sobie z własnymi słabościami. Za jego uparte świadectwo o tym, że warto żyć; że warto zmagać się z wyzwaniami, trudnościami i przeszkodami; że można przyjąć cierpienie i coś z nim sensownego zrobić. Że warto siebie dawać, a nawet rozdawać. Że – nawiązując do biblijnego cytatu wyrytego na statuetce Nagrody „Pontifici” – warto być nie tylko „stróżem swego brata”, ale po prostu bliźnim. Że warto dobrze przeżyć swoje życie, a także dobrze przeżyć swoją śmierć.
„Ale jakie mosty ja buduję?” – spytał mnie wczoraj ks. Jan, gdy rozmawialiśmy o dzisiejszym wydarzeniu. Bo to przecież nagroda dla budowniczych mostów. A on zbudował tylko hospicjum... Ale czyż hospicjum nie jest mostem, po którym się przechodzi na drugą stronę?
Czyż sam ks. Jan Kaczkowski nie stał się dla wielu ludzi:
- mostem między światem chorych a światem zdrowych (czy: mniej chorych);
- mostem między tymi, którzy porzucili nadzieję, a tymi, co ją odnajdują;
- mostem między studentami medycyny a pacjentami;
- mostem między światem celebrytów, aktorów, ludzi mediów (gdzie trzeba pięknie wyglądać i dobrze wypadać) a światem ludzi po chemii (gdzie z założenia się dobrze nie wygląda);
- mostem między tymi, którym dana jest łaska wiary, a tymi, którym wiara się zagubiła lub wciąż jej poszukują;
- wreszcie: mostem między światem tym a tamtym?
Drogi Księże Janie – Twoje życie, Twoja książka, Twoje wywiady, Twoje hospicjum, Twoje kazania, Twoje blogi, Twoje świadectwo są dla wielu ludzi prawdziwym mostem! Ty sam jesteś mostem i pomagasz budować mosty. Decyzja Kapituły Nagrody „Pontifici” jest zatem w pełni uzasadniona.
Zbigniew Nosowski
- redaktor naczelny Kwartalnika „WIĘŹ”
(źródło: www.laboratorium.wiez.pl)